Pojechała do stacji diagnostycznej bo coś śmierdziało w aucie. Powiedzieli, że wszystko jest w porządku. Chwilę później spłonął samochód

Mogło dojść do tragedii na jednej z warszawskich ulic.

Pani Małgorzata kupiła samochód bo głównie miał służyć jej do wożenia dzieci na rehabilitację i dodatkowe zajęcia. Samochód zakupiła 12 czerwca tego roku, natomiast 26 czerwca udała się do stacji kontroli pojazdów, ponieważ poczuła dziwny swąd w samochodzie. Ten zapach zaniepokoił ją, więc chciała skontrolować, czy w samochodzie wszystko działa poprawnie.

Poinformowałam pracownika stacji diagnostycznej, że coś dziwnie stuka i wydziela się nieprzyjemny zapach spalenizny. Pracownik stwierdził, że owszem, coś dziwnie pachnie, ale nic poważnego się nie dzieje. Godzina 10:30, jadę, klimatyzacja zaczyna wyć, po czym przestała działać, 30 sekund później zaczęło dymić przy nogach syna, tam znajduje się akumulator. Natychmiast wyłączyłam auto i wybiegliśmy na zewnątrz. Minutę później wybuchł akumulator, było jeszcze kilka wybuchów. Tyle zostało z auta - relacjonowała pani Małgorzata.

Jest załamana całą sytuacją, ponieważ nie dość, że sama jest po przebytym nowotworze, ma jeszcze pod opieką dwóch chorych synów. Starszy syn obciążony jest genetycznie CHAD oraz epilepsja. Musi być pod stałą opieką psychologiczną, psychiatryczną, terapeutyczną, ma za sobą wiele pobytów w oddziałach psychiatrycznych. Młodszy syn urodził się z porażeniem mózgowym.

Wesprzeć panią Małgorzatę można tutaj. Jest to zbiórka na rzecz leczenia dzieci pani Małgorzaty. Samochód był niezbędny do przewożenia dzieci na zajęcia i rehabilitację. Pani Małgorzata z powodu choroby nie może podjąć się pracy na pełnym etacie, na samochód wydała ostatnie oszczędności.

Jak się okazało mężczyzna, który sprzedał jej wadliwy samochód jest pracownikiem stacji diagnostycznej.